W 2010 r. kończy się polska jazda na gapę przez kryzys

W 2010 r. kończy się polska jazda na gapę przez kryzys

[28.12.2009] Informacje o śmierci kryzysu są zdecydowanie przedwczesne. Na rynkach globalnych czai się jeszcze wiele zagrożeń. Banki nadal ukrywają straty. Bank Światowy i Europejski Bank Centralny wróżą jeszcze drugą falę kryzysu w krajach Europy Śr.-Wsch.

Ryzyko przekroczenia progów ostrożnościowych w 2010 r. jest nadal olbrzymie. Deficyt budżetu wyniesie nie 52 mld zł, a 90-100 mld zł. Kończy się więc dla Polski jazda na gapę przez krainę kryzysu. "Gazeta Finansowa" dość trafnie w mijającym roku analizowała wydarzenia gospodarcze. Znaczna część czarnego scenariusza już się sprawdziła. Byliśmy przekonani, że ten rok skończy się nowelizacją budżetu i znaczącym wzrostem zadłużenia Skarbu Państwa oraz że zacznie brakować pieniędzy na wszystko.

Mimo że Polsce udało się uniknąć – jak na razie – najgorszych skutków kryzysu i recesji, to przysłowiowa jazda na gapę pomału się kończy. Choć polski rząd nadal pozostaje w samozachwycie, to prawdziwym sprawdzianem dla polskich finansów publicznych, polskiego budżetu, eksportu czy konsumpcji będzie nadchodzący 2010 r., jak i następny 2011 r. Grecką chorobą mogą zarazić się wkrótce inni, tym bardziej, że perspektywy dla krajów Europy Śr.-Wsch. nie są najlepsze.

Ogromny deficyt przyzwoitości

Oczywiście, moglibyśmy dalej pozostawać w błogim nastroju, jaki w tym roku stworzył rządowy PR. Kto chce, niech wierzy w deklaracje ministra finansów J. V. Rostowskiego i zapewnienia niektórych analityków bankowych, że oto jesteśmy jedyną zieloną wyspą w morzu europejskiej czerwieni, że naszą gospodarkę i walutę czeka w przyszłym roku kolejne pasmo sukcesów. Również w to, że wzrost PKB wyniesie w przyszłym roku 2,5-3 proc., a euro będzie wręcz za grosze po 3,5 zł czy 3,8 zł. Niektórzy już uwierzyli, że mamy silny i bezpieczny budżet oraz że mamy dług publiczny pod kontrolą.

Wiara czyni cuda. Możemy więc wierzyć, jeśli chcemy, że nasz deficyt sektora finansów publicznych wynoszący już dziś 6,5 proc., a w 2010 r. ok. 8 proc., jak i deficyt budżetu nie są rekordowe i nie zagrażają stabilności polskich finansów publicznych. Kto chce, niech wierzy w lukrowaną rzeczywistość i przysłowiowe cuda na kiju. Możemy nadal zaklinać rzeczywistość, choć ta coraz bardziej skrzeczy. Kreatywna księgowość i zamiatanie pod dywan coraz poważniejszych problemów finansowych kiedyś musi się skończyć. Zbyt późne przebudzenie z tego błogiego letargu może być bardzo bolesne dla wielu z nas, zwłaszcza tych najbardziej wierzących w gospodarcze cuda.

W 2010 r. koniec jazdy na gapę

Lepiej już teraz włączyć wczesne ostrzeganie przed nadchodzącym tsunami czy huraganem Vincent, który w sferze długu publicznego Skarbu Państwa i jego relacji do PKB przyjmie gigantyczne rozmiary w 2010 r. i przyniesie potężne spustoszenia. Pożyczymy totalnie na wszystko – nawet na drogi musimy pożyczyć około 20 mld zł. Informacje o śmierci globalnego kryzysu są zdecydowanie przedwczesne. Amerykańską gospodarkę, jak i rynki kapitałowe na świecie czekają jeszcze potężne burze i zawirowania. Banki, w tym te europejskie, ukrywają jeszcze znaczące straty. Sytuacja banków greckich, irlandzkich, brytyjskich czy nawet niemieckich, a to przecież właściciele banków w Polsce, pozostawia wiele do życzenia. Seria złych wiadomości jeszcze się nie skończyła. Przedwczoraj była Islandia, wczoraj Dubaj, dziś Grecja.

Kto będzie jutro? Hiszpania, Portugalia, Włochy, a może Ukraina i kraje nadbałtyckie? Nasi analitycy spodziewali się, że we Francji i w Niemczech jest już po kryzysie, a ich gospodarki pociągną szybko nasz wzrost gospodarczy oraz nasz eksport, który właśnie spada blisko o 18 proc. Tymczasem z Niemiec nadeszły złe wieści: niespodziewany spadek produkcji przemysłowej i zamówień w niemieckim przemyśle. W Japonii miał być wzrost PKB o 4,8 proc., a po weryfikacji danych japońskiego GUS okazało się, że nastąpiła pomyłka i wzrost jest niewielki, bo wynosi zaledwie 1,3 proc. Oby i nasz GUS nie musiał weryfikować naszych sukcesów i obecnych wskaźników.

Nasz wzrost PKB za III kw. wyniósł 1,7 proc., ale po odsezonowaniu to tylko 1 proc., który zawdzięczamy głównie temu, że Polacy na wakacje pozostali w domu i tu wydali swoje pieniądze. Wzrost zawdzięczamy także faktowi, że Litwini, Słowacy, Niemcy, mając rządowe dopłaty i korzystając z osłabienia euro do złotego, kupili u nas blisko 50?000 nowych aut. Jak widać, statystyka jest jak plastelina. Wynik zależy od tego, kto ją lepi. Wyraźnie widać, że cała konstrukcja utrzymania polskich finansów publicznych tuż ponad wodą oparta została na dwóch wątłych filarach – wyprzedaży resztek majątku narodowego w kwocie co najmniej 25 mld zł i sztucznym napompowaniu wartości złotego w celu uniknięcia przekroczenia 55-60 proc. progów ostrożnościowych w relacji długu publicznego Skarbu Państwa do PKB.

Gdy tylko jeden z tych filarów się zachwieje, cala konstrukcja może runąć. Wydaje się, że przekroczenie 55-proc. progu i zbliżenie się do 60-proc. progu konstytucyjnego w 2010 r. jest nieuniknione, pomimo nowych pomysłów na kreatywną księgowość, nowych sztuczek związanych z liczeniem długu polegających na zamiataniu pod dywan starych i nowych problemów. Agencje ratingowe Moody’s i Fitch właśnie przygotowują negatywne rekomendacje dla niektórych państw Europy Śr.-Wsch.: Rumunii, Bułgarii, Ukrainy, ale nie wykluczają również złych wieści dla Hiszpanii, Portugalii i Włoch. My się ponoć takiej obniżki nie boimy, jak twierdzi wiceminister finansów Ludwik Kotecki.

Ale przecież zarówno Hiszpania, jak i Portugalia mają dług publiczny w relacji do PKB niższy niż Polska. Co z tego, że Grecja ma go na poziomie 112 proc., a my na razie na poziomie 50 proc. w relacji do PKB? Ale Grecja ma już euro i nie ma takich jak my ograniczeń konstytucyjnych. Grecja ma bezrobocie na poziomie 9,1 proc., my już na poziomie 11,4 proc. Są podobieństwa i różnice. Ale zarówno oni, jak i my, ukrywaliśmy i ukrywamy prawdę o stanie finansów publicznych. Jeśli więc globalnej gospodarki nie czeka druga faza kryzysu, to z pewnością czeka ją ogromna niepewność i kolejne szoki, które będą nam towarzyszyć w 2010 r. Będą one towarzyszyć rynkom bankowym, kapitałowym czy walutowym.

Będzie to dotyczyć również rynków wschodzących, a więc i naszego kraju, w którym spekulacja na złotym przekroczyła wszelkie granice przyzwoitości i roztropności. Taką drugą falę kryzysu w 2010 r. w krajach bałtyckich, Rumunii, Bułgarii i na Węgrzech wróży dla krajów Europy Śr.-Wsch. zarówno Bank Światowy, jak i Europejski Bank Centralny ze względu na ilość kredytów hipotecznych i walutowych oraz szybkość dalszego zadłużenia się. Skutkiem tej drugiej fazy kryzysu może być niewypłacalność blisko 20-30 proc. gospodarstw domowych, uwikłanych w kredyty hipoteczne, konsumpcyjne i walutowe. W tym kontekście coraz częściej wspomina się również o Polsce. I są tego powody.

Tarapaty dopiero przed nami

Mamy już blisko 700 mld zł długu publicznego Skarbu Państwa, 200 mld euro długów zagranicznych, 400 mld zł długów gospodarstw domowych, 200 mld zł kredytów konsumpcyjnych. Złych długów, tych wobec banków, jest już ponad 45 mld zł, z czego 21 mld zł to długi klientów indywidualnych. Wszystkich długów Polacy mają na sumę ponad 85 mld zł. Według Krajowego Rejestru Długów co siódmy Polak ponad 55 proc. pensji przeznacza na spłatę kredytów i pomału przestaje to być dla niego wydatek priorytetowy. Już około 1,6 mln Polaków ma potężne zaległości w spłacie swych zobowiązań. 60 tys.

Polaków ma zaciągniętych więcej niż dwa kredyty. Same banki komercyjne w Polsce mają długi na kwotę ponad 160 mld zł. Na kartach kredytowych mamy już 15 mld zł zadłużenia, szpitale są zadłużone na 10 mld zł, a ZUS na 5,5-9 mld zł. Jak okiem sięgnąć, długi, długi, długi i dalsze pożyczanie, które kwitnie w najlepsze. Teraz hitem polskiego fiskusa jest sprzedaż polskich obligacji niemieckim firmom ubezpieczeniowym, tylko na rynku niemieckim. Potrzeby pożyczkowe brutto Polski na 2010 r. to gigantyczna kwota 203 mld zł. W tym roku pożyczyliśmy 160 mld zł brutto, przez dwa lata pożyczyliśmy więc 1/3 tego, co pożyczyli wszyscy ministrowie finansów przez ostatnie 20 lat transformacji.

Polski rząd udaje Greka

Druga faza kryzysu, która dla nas może być tą pierwszą fazą, może mieć bardzo złudne oblicze, którego właśnie jesteśmy świadkami. Jednocześnie będziemy mieli niewielkie symptomy ożywienia i poprawy oraz niewypłacalność części gospodarstw domowych, poważne kłopoty małych i średnich przedsiębiorstw w dostępie do kredytu, rosnącą liczbę upadłości, wyraźny spadek konsumpcji na kredyt i rosnące bezrobocie. W nadchodzącym 2010 r. czeka nas więc gigantyczna dziura budżetowa, a w finansach publicznych zanosi się wręcz na katastrofę. Pieniędzy będzie brakować praktycznie na wszystko. W 2010 r. możemy spodziewać się wzrostu bezrobocia, przekroczy ono 2 mln osób. W początkach roku bezrobocie będzie wynosić najprawdopodobniej 12 proc.

Coraz większych problemów możemy spodziewać się w dostępie do finansowania zwłaszcza do kredytów bankowych, które znacząco spadły już w III kw. br. Należy założyć spadek zyskowności i dochodowości przedsiębiorstw mimo poprawiających się wskaźników nastrojów polskich menedżerów. Dotknie nas w 2010 r. spadek wynagrodzeń, konsumpcji indywidualnej, bo polski konsument dostaje właśnie zadyszki, choć jeszcze na Święta Bożego Narodzenia najprawdopodniej zaszaleje. Znacząco wzrosną koszty finansowania długu publicznego i długu zagranicznego. Do poziomu 8 proc. wzrośnie najprawdopodobniej deficyt sektora finansów publicznych, powiększy się też deficyt obrotów bieżących. Co najgorsze, wzrosną znacząco koszty utrzymania, które i tak już są bardzo wysokie.

Wyższe będą ceny energii, gazu, żywności, przejazdów, opłat podatków lokalnych, polis komunikacyjnych, opłat w bankach komercyjnych. Już po wyborach prezydenckich najprawdopodobniej dowiemy się, że podatki jednak wzrosnąć muszą. Być może od 2011 r. powrócimy do 3-stopniowej skali PIT, wyższej akcyzy, wyższej składki rentowej. Możemy spodziewać się także wzrostu podstawowej, powszechnej 22-proc. składki VAT. Wydłużony zostanie wiek emerytalny, obcięty zostanie i tak już bardzo nędzny social. Praktycznie utraciliśmy kontrolę nad polskim złotym.

Sztuczne umocnienie polskiego złotego, czyli ten iluzoryczny sukces osiągnięty zarówno dzięki działaniom MF, jak i spekulacyjnym działaniom banków inwestycyjnych, stosujących strategię carry trad, pogorszy konkurencyjność polskiego eksportu w 2010 r., który w 2009 r. wyraźnie spada o blisko 17,5 proc.; uczyni zaś bardziej opłacalnym import do Polski. Eksport netto przestanie więc być jednym z ostatnich czynników napędzających wzrost polskiego PKB, chyba że złoty gwałtownie się osłabi, czego również wykluczyć nie można, gdyż Londyńskie City czy amerykańskie banki inwestycyjne mogą równie niespodziewanie odtrąbić odwrót z Polski, kasując wcześniej pokaźne zyski, tak jak to było w 2008 r.

Odbudowujący się import da ujemny wręcz wkład do PKB, co wpłynie na pogorszenie rachunku obrotów bieżących, w październiku wyniósł on 800 mln euro na minusie. Najprawdopodobniej spadną zarówno dochody podatkowe, jak i dochody budżetowe. Nie będzie dobrze z inwestycjami prywatnymi i nakładami na środki brutto.

A na inwestycje infrastrukturalne, w tym drogowe, nie wystarczy pieniędzy i trzeba będzie pożyczać zarówno w kraju, jak i za granicą, m.in. od Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Na drogi będziemy musieli pożyczyć aż 20 mld zł, choć zbudujemy w 2010 r. według planów zaledwie 48 km nowych autostrad. Resztę sfinansują polscy emeryci, bo to OFE wykupią obligacje z Krajowego Funduszu Drogowego za miliardy złotych. Tylko niewielu z naszych emerytów będzie stać na przejazd tymi nowymi autostradami.

Puchną nowe bąble spekulacyjne

Fałszywych proroków hossy i doskonałej koniunktury gospodarczej w naszym kraju nie brakuje. Królują w mediach i na salonach. Podobno w 2010 r. będziemy mieli wzrost PKB na poziomie 2,5-3 proc., silnego złotego na poziomie 3,5 zł za euro i wyraźną poprawę sytuacji gospodarczej. Chciałoby się takiego właśnie scenariusza, ale możemy o tym jedynie pomarzyć. Tylko czy myślenie życzeniowe wystarczy do powstrzymania destrukcyjnych tendencji i bardzo poważnych zagrożeń? Świat i rynki globalne niewiele zrozumiały z pierwszej fazy kryzysu, dlatego konstruowane są nowe bańki spekulacyjne i superbąble. W 2009 r. jeszcze tak naprawdę nie zajrzeliśmy w oczy kryzysowi.

Na razie nasz minister finansów udaje Greka. Lukrujemy rzeczywistość i wierzymy w cuda, że jako jedyni w Europie dysponujemy tajemniczą krynicą mądrości, która uchroni nas przed kłopotami, przez które inni musieli już przejść. Polska gospodarka zaczyna przypominać rozpędzonego Titanica z wielką ruletką na pokładzie. To kolorowy wideoklip, w którym na razie wszyscy udają, że dobrze się bawią. Jednak coraz większa liczba Polaków obawia się, że sprawy w kraju idą w złym kierunku, 67 proc. uważa, że mamy autentyczny kryzys gospodarczy, z czego 30 proc. Polaków sądzi, że to kryzys głęboki. To dane CNS OBOP. Blisko 30 proc. małych i średnich przedsiębiorstw obawia się pogorszenia sytuacji w 2010 r. Rośnie gwałtownie, bo aż o 50 proc., liczba upadłości przedsiębiorstw.

Mamy pierwsze ofiary kryzysu na GPW: upadłości, przejęcia, a wiele dużych firm ma ogromne kłopoty ze swoim zadłużeniem i musi renegocjować umowy z bankami. Niewykluczone, że to właśnie w 2010 r. czeka nas credit crunch. Widać wyraźnie, że poważne problemy w finansach publicznych na przykładzie Islandii, Łotwy, Estonii czy Grecji, mogą wręcz zagrozić narodowej suwerenności. I tych zagrożeń nie usuniemy, obniżając zasiłek pogrzebowy, oszczędzając na zakupie szczepionek czy szklance mleka dla polskich dzieci.

I choć przedstawiciel polskich władz, Generalny Inspektor Sanitarny znalazł tani sposób na rozwiązanie problemu wydatków na przeciwdziałanie świńskiej grypie, proponując Polakom zamiast szczepionek zakaz całowania i obejmowania się w czasie Świąt, to reszty problemów gospodarczych w taki sposób się rozwiązać się nie da.

Możemy być zaskoczeni

2010 r. może być dużym zaskoczeniem dla polskiej opinii publicznej, która dała się uśpić zapewnieniom ministra finansów, że jest dobrze i będzie tylko lepiej. Budzenie się z tego pięknego snu będzie przykre, o czym przekonali się już Węgrzy, Łotysze, Litwini, Islandczycy, a ostatnio Grecy. Istnieją uzasadnione podejrzenia, że polskie władze, a zwłaszcza Ministerstwo Finansów, nie mówią nam całej prawdy na temat sytuacji polskiego budżetu i stanu polskiego zadłużenia. Gorzka prawda o katastrofalnym stanie polskich finansów publicznych jak na razie nie dociera do opinii publicznej.

Natomiast trafia do niej coraz więcej zmanipulowanych danych, fałszywych informacji i naciąganych prognoz – kwitnie wręcz propaganda sukcesu. Te nasze dziury budżetowe, cerowane w pośpiechu, są już na tyle duże i niebezpieczne, że w 2010 r. i w 2011 r. mogą zagrozić realizacji przez państwo podstawowych obowiązków wobec swoich obywateli. I choć dzisiaj większość z nas myślami jest jeszcze raczej przy wigilijnej wieczerzy pełnej prezentów niż o ograniczeniach i o oszczędnościach przyszłego roku, to ten nowy bardzo trudny nowy rok z pewnością nadejdzie.

Janusz Szewczak

Autor jest analitykiem gospodarczym

źródło: "Gazeta Finansowa"

Oceń ten artykuł: