Zdecydowałem się na karierę naukową, ponieważ…

Zdecydowałem się na karierę naukową, ponieważ…

[16.11.2014] Mateusz Giezek uzyskał tytuł licencjata w University College of London i tytuł magistra London School of Economics. Obecnie jest doktorantem na Uniwersytecie Nowego Jorku.

Noblista Thomas J. Sargent to dla nas po prostu Tom – wywiad z Mateuszem Giezkiem
Anna Grodecka

Mateusz Giezek uzyskał tytuł licencjata w University College of London i tytuł magistra London School of Economics. Obecnie jest doktorantem na Uniwersytecie Nowego Jorku.

Zdecydowałem sięna karierę naukową, ponieważ

decyzję podjąłem w wieku lat trzech, więc nie pamiętam, jakie motywy mi przyświecały. Pamiętam film przyrodniczy ukazujący, jak ichtiolodzy łowili rekiny i przytraczali im do płetw grzbietowych nadajniki radiowe. Uznałem wówczas, że połów w celach kulinarnych jest nudny, natomiast poznawanie w ten sposób życia ryb – ekscytujące. Zdecydowanie się na konkretną dziedzinę wiedzy zajęło mi jednak kolejnych 16 lat…

Zrozumiałem, ze chcę studiowaćekonomię, kiedy

w szkole średniej byłem laureatem olimpiady historycznej i polonistycznej, ale matematyka i nauki ścisłe zawsze były mi bliskie, więc ekonomia, jako najbardziej ścisła z nauk społecznych, jawiła mi się jako wybór naturalny.

Najbardziej interesują mnie zagadnieniaszeroko pojętej teorii gier, a także pewne mikroekonomiczne aspekty rynków finansowych, ponieważto kwestia gustu. Podobnie jak to, że chętniej niż garnitury Bossa noszę Lagerfelda.

Moim naukowym autorytetem jest

tu mógłbym wymienić kilkanaście nazwisk, ale wydaje mi się to bezcelowe. Nauce z założenia obce jest pojęcie autorytetu. Skutecznie obalony argument powinien zostać uznany za błędny, nawet, jeżeli sformułował go laureat Nagrody Nobla… proszę mi wybaczyć tę nutkę idealizmu.

Największązaletąkariery naukowej jest

możliwość robienia tego, co się lubi i otrzymywania za to wynagrodzenia.

Największe wyzwanie w karierze naukowej to

to pytanie do profesora z kilkunastoletnim doświadczeniem. Próbując odpowiedzieć, naraziłbym się na śmieszność w oczach takowych.

Wyjechałem z Polski, ponieważ…

badania naukowe w interesujących mnie dziedzinach prowadzone są głównie w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii.

Moje studia za granicąbyłyby niemożliwe bez finansowego wsparcia

niegdyś moich rodziców, obecnie Uniwersytetu Nowego Jorku.

Anna Grodecka:Mateusz, już po maturze wyjechałeś na studia za granicą. Czy było to częścią większego planu, czy po części źródłem przypadku? Czy aby rozpocząć licencjat w Wielkiej Brytanii, musiałeś zdawać międzynarodową maturę?

Mateusz Giezek: Ukierunkowanie się na ekonomię oznaczało przeprowadzkę na zachód Europy, o USA jeszcze wtedy nie myślałem. Matura międzynarodowa nie była mi potrzebna, choć większość Polaków znanych mi z licencjatu dostała się do Anglii w ten właśnie sposób.

AG: Czym cechuje się brytyjski system nauczania i dlaczego nie zdecydowałeś się na studia doktoranckie w Wielkiej Brytanii?

MG: Nie wiem, od czego zacząć… studia licencjackie w Wielkiej Brytanii to wykłady, ćwiczenia, dobrze zresztą prowadzone. Egzaminy w Londynie (LSE i UCL) są raz w roku. Kontaktów z administracją jest niewiele – niemal przysłowiowe wśród polskich studentów „Panie z Dziekanatu” nie mają tam ani racji, ani bytu, ani racji bytu. Perspektywy zawodowe są, oczywiście, dobre – znane mi porzekadło głosi, że z LSE najłatwiej dostać się do Goldman Sachs (o czym marzy ogromna większość licencjatów) – bo to tylko 10 minut piechotą przez Fleet Street…

Decyzję o opuszczeniu Europy podjąłem ostatecznie, gdy zasugerowała mi to pani profesor odpowiedzialna za rekrutację na program doktorancki na LSE, mająca wszelkie motywy do doradzenia mi czegoś wręcz przeciwnego. Zgadzało się to z sugestiami profesora z UCL, z którym zresztą do dzisiaj utrzymuję kontakt i dla którego od czasu do czasu pracuję jako research assistant (asystent naukowy). Po otrzymaniu ofert zrozumiałem poniekąd, w czym rzecz – uposażenie studenta NYU (pieniądze wypłacane do ręki) to niemal $30 000.00 rocznie, a wliczając w to ubezpieczenie, koszty edukacji i inne dodatki – 70-80 tysięcy dolarów. Żadna ze znanych europejskich uczelni nie oferuje tak wiele. Poza tym perspektywy na rynku pracy są lepsze, choć na razie trudno mi ocenić, o ile.

AG: W jaki sposób przebiega rekrutacja na studia doktoranckie w Stanach Zjednoczonych? Czy masz wrażenie, że komuś z Europy trudno sięna nie dostać?

MG: Aplikacje wypełnia się elektronicznie. Niezbędny jest maksymalny wynik testu GRE, tzw. Personal Statement, czyli zasadniczo list motywacyjny, i referencje od 2-3 profesorów. Ten ostatni element ma ogromne znaczenie. Najcenniejsze są opinie profesorów, z którymi się współpracowało, głównie jako research assistant. Osobisty prestiż referenta także ma znaczenie, podobnie jak, rzecz jasna, treść listu polecającego. Uczelnie z pierwszej dziesiątki (zapewne nie będę nazbyt kontrowersyjny wymieniając (w kolejności losowej): Harvard, Princeton, Yale, NYU, MIT, Northwestern, Stanoford Berkeley, Chicago i Columbię, choć z pewnością niektórzy byliby skłonni tę listę zmodyfikować) otrzymują około 800-1000 aplikacji, wystawiają 30-50 ofert, ostatecznie przyjmując ok. 20 osób. Osobie z Europy trudno jest się tam dostać, podobnie jak komuś z Azji, Ameryki, Azji, Afryki czy Australii (brak mi, niestety, danych na temat Antarktydy). Przy takiej konkurencji prawdopodobieństwo otrzymania oferty z konkretnej „wymarzonej” uczelni jest znikome, choć najlepsi kandydaci mogą z reguły poszczycić się kilkoma ofertami z „ Top 10”. Mówię to, oczywiście, w oparciu o swoje doświadczenia z Londynu. 

AG: Jakie sąTwoje wrażenia ze studiów w Nowym Jorku? Czy legenda o studentach nocujących, a nawet mieszkających, w bibliotece to prawda? Czy podejście profesorów do studentów jest inne niżw Europie?

MG: Legendy o studentach nocujących w bibliotekach są nieprawdziwe, mamy swoje gabinety… Natomiast nie ma cienia przesady w opowieściach o ekstremalnie ciężkiej pracy na pierwszym roku – 24 godziny wykładów i ćwiczeń w tygodniu, 4 zestawy zadań do oddania, każdy zajmuje ok 8-12 godzin, egzaminy co kwartał i dodatkowo egzaminy kwalifikacyjne z całego roku w czerwcu. Od drugiego roku począwszy jest o wiele lepiej.

Podejście profesorów do studentów w Anglii i USA jest zasadniczo podobne, a najlepiej oddaje je fakt, że profesor Thomas J. Sargent, noblista z  2011 roku, to dla nas po prostu Tom…

AG: Co z życiem socjalnym i tak zwanym work-life-balance? Czy wśród Twoich kolegów panuje zasada współpracy, czy teżkonkurujecie ze sobą? Wyobrażam sobie Stany Zjednoczone jako miejsce, gdzie karieręstawia sięna pierwszym miejscu

MG: Na pierwszym roku w zasadzie go nie ma, choć studenci często pracują w grupach, a od czasu do czasu udaje się „ukraść” kilka godzin i udać się do pubu… Później jest dużo lepiej. Pracujemy ciężko, ale ja np. mam czas na trening sztuk walki dwa razy w tygodniu, a moi koledzy na tenisa.

Może to być zaskakujące, ale konkurencji u nas praktycznie się nie czuje. NYU jest restrykcyjne, jeśli chodzi o oferty, nawet jak na uczelnię z pierwszej dziesiątki, ale uposażenie przyznawane jest niezależnie od wyników egzaminów, o ile są one dostatecznie dobre. Natomiast w nauce dobry artykuł napisany przez jednego z nas w żadnym stopniu nie umniejsza perspektyw pozostałych, więc w zasadzie nie ma o co konkurować.

Znane są mi legendy dotyczące jednej z najbardziej ekskluzywnych uczelni o zaciekłej konkurencji o fundusze. Studenci rzekomo wypożyczają wszystkie kopie danej książki z biblioteki, by uniemożliwić innym dostęp do niej. Nigdy nie studiowałem na tej uczelni, ale historia wydaje mi się nieprawdopodobna, bo do większości materiałów łatwo można dotrzeć drogą elektroniczną…

Jeszcze jedna uwaga dotycząca równowagi pomiędzy pracą a rozrywką. Osobiście nie mam problemów z jej utrzymaniem – moja dziewczyna i ja mamy podobne zainteresowania badawcze…

AG: Czy w porównaniu do Wielkiej Brytanii zauważyłeśróżnicę, jeżeli chodzi o wielokulturowośćstudiów? Skąd pochodządoktoranci Uniwersytetu Nowego Jorku i czy Amerykanie wyróżniająsięna tle innych studentów?

MG: Tygiel ras i narodowości jest i tu, i tam, trudno dostrzec wyraźną różnicę. Wśród moich najbliższych znajomych są osoby z Indii, Chin, Korei, Singapuru, Chile i Australii, mamy też Włochów, Brytyjczyków, a także dość licznie, przynajmniej na moim roku, reprezentowaną Europę Środkową i Wschodnią. W zasadzie trudno o miejsce na świecie, w którym żaden z doktorantów czy profesorów nie byłby w stanie swobodnie się porozumiewać.

Jeśli chodzi o Amerykanów, jest tylko jeden. Żaden statystyk nie wyciągnie wniosków na podstawie takiej próby…

AG: Czy masz jakieśkonkretne rady dla osób zainteresowanych wyjazdem do Stanów Zjednoczonych w celu naukowym?
MG: Jeżeli to możliwe, nawiązać kontakt z profesorem publikującym w anglojęzycznych czasopismach naukowych, najlepiej współpracę jako research assistant (opcja dla młodszych studentów), być może napisać wspólnie artykuł (dla bardziej doświadczonych, np. kilkuletnim stażem pracy w sektorze prywatnym). To daje największe szanse na otrzymanie oferty.
Poza tym:
Uzyskać przynajmniej licencjat z matematyki, na pierwszym roku to bardzo pomocne.

AG: Dziękuję za rozmowę.

Treści dostarcza GazetaTrend.pl

Oceń ten artykuł: