Spalony bankier

Spalony bankier

[30.07.2014] Zdradzony, uwięziony i złamany przez służby "kasjer lewicy", czyli szwajcarski bankier Peter Vogel, ujawnia kulisy swojej działalności w Polsce.

W warszawskim sądzie okręgowym trwa proces w niezwykle głośnej swego czasu sprawie Marka Dochnala. Przypomnijmy czytelnikom, że ten lobbysta oskarżany jest o sprzeniewierzenie 25 mln dol., które dostał od Lakshmi Mittala, jednego z najbogatszych biznesmenów na świecie, za pomoc w zakupie Polskich Hut Stali (PHS). Obok Dochnala na ławie oskarżonych zasiada również pan – legendarny "kasjer lewicy". W aktach sprawy roi się od agenturalnych doniesień o "praniu brudnych pieniędzy", "działaniu na szkodę Skarbu Państwa". Padają nazwiska znanych polityków, prezydentów, premierów, najbogatszych ludzi na świecie i w Polsce. Wydawałoby się, że sala sądowa będzie pękać w szwach, że media was zjedzą. A tu pustki. Cisza. Nikogo nie ma. Nikt nie pyta, nie pisze, nie dzwoni? O co chodzi?

Spróbuję odpowiedzieć w ten sposób: proces dotyczy skomplikowanej natury gospodarczo-handlowej w zupełnie innym kraju. A zdążyliśmy się przyzwyczaić w okresie ostatnich 10 lat, że wiele bardzo głośnych spraw, które były sygnowane jako przekręty stulecia, kończyły się czymś, co można lapidarnie określić "z wielkiej chmury mały deszcz".

To raczej świadczy o nieskuteczności polskich organów ścigania, słabości polskiego państwa…

Nie będę w sposób jednoznaczny oceniał teraz działań tych organów. Natomiast powiem tak: jednym z podstawowych elementów, na podstawie którego toczy się proces Dochnala było przede wszystkim głośne hasło: "pranie brudnych pieniędzy" w kontekście prywatyzacji Polskich Hut Stali. Po prawie 10 latach postępowania prokuratura wycofuje się z tego, trzymając się kurczowo zarzutu sprzeniewierzenia, nawet nie kradzieży, tylko sprzeniewierzenia 25 mln dolarów, które Dochnal otrzymał za doradztwo przy prywatyzacji PHS. To nadaje zupełnie innego wymiaru gatunkowego całej sprawie. Bo zamiast przekrętu z politykami i pieniędzy – nie wiadomo, jakiego pochodzenia w tle – mamy do czynienia z czysto gospodarczym ustaleniem faktu, czy doszło do sprzeniewierzenia, na co istnieje jasna odpowiedź prokuratury szwajcarskiej, że nie doszło albo mogło dojść, ale o tym musi zadecydować polski sąd. Wszystko się dramatycznie spłyciło. Ale postępowanie przed polskim sądem trwa. Sęk w tym, że w tej konkretnej sytuacji zarzut karny tzn. przywłaszczenie musi być także zarzutem karnym w Szwajcarii. Takie przestępstwo jest ścigane z urzędu w Szwajcarii, a tam badający od 10 lat prokurator szwajcarski Peter Huenig nigdy nikomu nie przedstawił żadnego zarzutu! Wiec na podstawie czego, jakich podstaw prawnych proceduje dzisiaj polski sąd?

Ile transakcji podobnych do tej pomiędzy Dochnalem i Mittalem obsłużył pan w banku Coutts?

Osobiście obsługiwałem co najmniej kilka w miesiącu. Na znacznie poważniejsze kwoty i w znacznie bardziej skomplikowanych warunkach.

W Polsce?

Też, ale nie tylko.
 
I tak to pana irytuje, że polscy prokuratorzy nie potrafią panu udowodnić winy w jednym, małym dealu?

O winie, jak pan wie, decyduje sąd!

No to przestępstwa. Jeśli go nie było, to dlaczego pan siedział? Sześć lat temu, po pierwszych wyborach wygranych przez Platformę Obywatelską, został pan zatrzymany i na rok zamknięty w więzieniu. Kilka dni przed tym zajściem spotkaliśmy się w Hotelu Sobieski, przygotowywałem wtedy artykuł dla "Newsweeka". Pamiętam, że pan się wtedy liczył z zatrzymaniem. Co było prawdziwym powodem? Niech pan nie żartuje, że niewinność?

No dobrze, ja również pamiętam doskonale tamto spotkanie. To było rok po wyborach parlamentarnych. Media były jeszcze rozgrzane doniesieniami o kontach polskich polityków i biznesmenów w szwajcarskich bankach, na których znajdowały się rzekomo nielegalne pieniądze, którymi z kolei zarządzali ludzie mojego pokroju, oczywiście w bardzo pejoratywnym tego słowa znaczeniu. Warto przypomnieć, że ta "afera" wybuchła w 2005 roku, a sprawa Dochnala rok wcześniej. Wyeksponowanie mojego nazwiska nie było przypadkowe.

Był pan po prostu używany w kampaniach wyborczych.

Jako mięso armatnie.

Rozgrywano pana przeszłość, pozycję w banku, koneksje…

Wszystkie historie były budowane w oparciu o moją przeszłość – i niedowierzanie, że człowiek z takim życiorysem może żyć normalnie i dorobić się. W domyśle: to się musiało dziać na zlecenie służb.

Trafił pan do aresztu tylko w kontekście sprawy Dochnala?

Tylko. Ale już wtedy prokuratura apelacyjna w Katowicach wiedziała od prokuratury szwajcarskiej, że mój udział w sprawie Dochnala nie nosił znamion przestępstwa w Szwajcarii. Mimo to zostałem aresztowany właśnie z takimi zarzutami. Naczelnik wydziału do spraw przestępczości zorganizowanej katowickiej prokuratury, pan Zbigniew Pustelnik oświadczył, że jeżeli opowiem wszystko, co wiem na temat Dochnala i ewentualnych nieprawidłowości w jego działalności biznesowej, to spojrzy łaskawym okiem na prośbę zmiany środków zapobiegawczych w stosunku do mojej osoby.

Przekładając to na normalny język – że wypuści pana z więzienia?

Tak. W tym samym czasie docierały do mnie informacje o tym, jakich wiadomości udzielił prokuraturze Dochnal na mój temat. Wszystko było wyssane z palca. Był tak samo rozgrywany jak ja. Nie miałem żadnego zobowiązania moralnego, żeby zachować się inaczej.

Obaj zostaliście klasycznie wystawieni do wiatru…

Przyjmuję z dużą dozą prawdopodobieństwa, że tak. W moim przypadku odbyła się seria przesłuchań na zasadzie "mów wszystko, co wiesz na temat Dochnala". Dostałem do ręki kodeks karny, żebym sobie mógł, czytając w celi, dopasowywać przestępstwa Dochnala do poszczególnych paragrafów. Punkt po punkcie, dzień po dniu. Trwało to chyba ze dwa tygodnie.
W końcu dotarliśmy do ściany. Nie miałem nic więcej do powiedzenia. Wtedy z ust prokuratorów Adama Rocha i Sebastiana Chmielewskiego usłyszałem: no dobrze, to teraz mamy swoje pytania… Walili nazwiskami polityków i biznesmenów, nazwami ich kont. Domagali się bardzo precyzyjnych informacji.

Szukali haków?

Tak.

Skąd wiedzieli, o kogo pytać?

Muszę z przykrością stwierdzić, że w 85 proc. od mojego przyjaciela, nieżyjącego już adwokata Ryszarda Kucińskiego.

Arcyciekawa postać, ale o nim za chwilę. Najpierw dokończmy wątek haków.

No więc wiedzieli, o co pytać, i dowiedziałem się, że Dochnal to za mało i muszę jeszcze odpowiedzieć na nowe pytania. Odmówiłem. Drzwi się w celi zatrzasnęły, klucz się przekręcił w zamku, i tyle ich widziałem. Wtedy podjąłem decyzję rozegrania wszystkiego na własny rachunek. Złożyłem zawiadomienie do szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego, Mariusza Kamińskiego o tym, że mam informacje na temat dużej afery korupcyjnej. Zakładałem, że to będzie mocna karta przetargowa.

Ale jeszcze o hakowaniu… Podczas tamtej rozmowy w Hotelu Sobieski, ale też kilka lat wcześniej, gdy się spotykaliśmy w Zurychu i robiłem z panem wywiad dla "Pulsu Biznesu", wspominał pan, że politycy dość często szukali u pana haków na swoich konkurentów. 

Nazwijmy to po imieniu, żeby nie robić niepotrzebnej sensacji. Politycy nigdy osobiście do mnie nie przychodzili. Przychodzili ich wysłannicy. Najczęściej była to jedna i ta sama osoba – mecenas Kuciński.

Dodajmy tylko, że był to ten sam adwokat, który przez wiele lat obsługiwał redakcję "Pulsu Biznesu", zorganizował panu ekskluzywny wywiad w tym dzienniku w czasie, gdy wszystkie media trąbiły o kontach lewicy. To Kuciński przemycał Dochnalowi grypsy, zamieniając się z nim butami podczas więziennych widzeń. Potem był
adwokatem Samoobrony i Andrzeja Leppera, zatrudniał w swojej kancelarii jego córkę. Zmarł nagle na zawał w maju 2011 roku. Dzisiaj się okazuje, że był typową wtyką służb. Ale był też ojcem chrzestnym pańskiego dziecka. Przyjaźniliście się?

To była jedna z niewielu osób z Polski, z którymi się naprawdę zżyłem. Poznaliśmy się w 1994 roku, kiedy Kuciński był jeszcze prokuratorem. Specjalizował się w operacjach giełdowych. Sporo mu pomagałem w kontekście tłumaczenia przepisów międzynarodowych o praniu brudnych pieniędzy etc. Kilka razy zapoznał mnie z ciekawymi osobami. Potem gdy już został adwokatem, mój bank miał pewne problemy prawne z nieuczciwymi klientami w Polsce. Potrzebowaliśmy pełnomocnika. Tego typu współpraca z bankiem oznaczała bezpośredni dostęp do informacji banku. Trudno jest mi powiedzieć, kiedy Kuciński przeszedł na drugą stronę. Odnoszę wrażenie, że doszło do tego, zanim wybuchła afera Dochnala. Kuciński miał sporo informacji absolutnie wrażliwych i te informacje były przekazywane gdzieś… Typuję ABW z kilku powodów. Po pierwsze: z tego co wiem, jednym z klientów Kucińskiego był Paweł Pruszyński, zastępca szefa ABW za rządów Leszka Millera. To już daje pewną wizję połączeń, które wykorzystywane były przeciwko mnie. To boli. Myśmy rzeczywiście byli mocno zaprzyjaźnieni.

Myśli pan, że Kucińskiego odwrócono? Może od początku znajomości był pana "aniołem stróżem"?

Wiem, dlaczego Kuciński opuścił prokuraturę, i wiem, że zarzut korupcyjny przyjęcia pieniędzy, który mu wtedy postawiono, był prawdziwy. Przyznał się przede mną. Wiem też, że informacje przekazywane przez klientów Kucińskiemu trafiały równolegle do innego źródła. Sam Dochnal twierdzi, że wiele informacji, które on przekazał Kucińskiemu, trafiły w nieodpowiednie ręce. Niekoniecznie do służb. Chodzi o słynne porozumienie Dochnal – Kulczyk i rzekomy szantaż ze strony Dochnala w kontekście Jana Widackiego. Kuciński niestety odegrał niechlubną rolę w dziejach warszawskiej palestry. Interesująca jest też historia nakazu jego aresztowania z 2004 roku, który w niewyjaśnionych okolicznościach został odwołany. Pewnie wtedy poszedł na całość.

I dopiero w areszcie dowiedział się pan, że Kuciński zdradził?

W więzieniu usłyszałem informacje, które mogły pochodzić tylko od niego.

To był typowy areszt wydobywczy?

Nawet więcej. Chociaż nie mogę narzekać, bo nie byłem poddany torturom fizycznym jak chociażby księgowa Dochnala.

Księgowa Dochnala była torturowana?

A jak nazwać zatrzymanie kobiety w 9. miesiącu ciąży, a następnie przesłuchiwanie jej w trakcie akcji porodowej? Natomiast ja dostałem wyraźny komunikat, który brzmiał: "Żaden z polityków, żaden z ministrów, obojętnie z jakiej opcji, nie kiwnie palcem, żeby się eksponować w twojej sprawie". Pokazano mi prywatną korespondencję, którą prokuratura zabezpieczyła pomiędzy Dochnalem i Zbigniewem Ćwiąkalskim, ówczesnym ministrem sprawiedliwości, z której wynikało, w jak dobrych i przyjacielskich relacjach ci panowie  pozostawali. Powiedziano mi wyraźnie, że Dochnalowi nawet takie relacje nie pomagają, bo siedzi już kilka lat, i żebym się na to samo przygotował. To była demonstracja siły.

Wiedział pan, że do mediów przeciekały informacje o tym, że "sypnął" pan Solorza, że opowiada pan o swoich klientach?

Prokuratorzy skrzętnie mi pokazywali te wszystkie publikacje o tytułach "Vogel zaczyna sypać" itd. Oczywiście.

Dlaczego pan zdecydował się na współpracę akurat z CBA?

Po tym jak zostałem wyśmiany przez Pustelnika, wiedziałem, że CBŚ, które mu było podporządkowane, odpada i muszę szukać pomocy gdzieś indziej. Na pewno nie w Ministerstwie Sprawiedliwości, bo tu mieliśmy historię z ministrem Ćwiąkalskim. Wcześniej się dowiedziałem, że ABW boi się panicznie kontaktów ze mną. Nie wiem, czy w kontekście relacji Dochnala z tymi służbami, czy też z tego powodu, że to ABW stała za fingowaniem afery Dochnala. Tak czy inaczej, zostawało tylko CBA jako służba, która powstała od postaw i nie miała głębokich zahaczeń w innych, starych służbach.

Jakie wrażenia miał pan po kontakcie z CBA?

Byli zainteresowani. Na początku mi nie wierzyli, ale gdy usłyszeli konkrety, musieli spasować. Powiedziałem, że warunkiem współpracy jest zwolnienie mnie z aresztu. "Nie ma sprawy. Załatwimy" – usłyszałem. Niestety, jak się później okazało, panowie z CBA chyba się przeliczyli. Wszystko się zaczęło przeciągać. W międzyczasie umarła mi mama. CBA umożliwiło mi obecność na pogrzebie. Zorganizowali znacznie więcej, niż oczekiwałem, żeby zdobyć moje zaufanie. Dali mi poczucie posmaku wolności, bycia z rodziną. Nie chcę mówić o szczegółach. Natomiast w tym samym czasie w prokuraturze też zaczęło się dziać coś nowego. Zaproponowano mi status świadka koronnego. Roch i Chmielewski powiedzieli mi bardzo wyraźnie, że CBA może skoczyć na księżyc, a oni i tak mnie zwolnią. I znowu zaczęli pytać.

O polityków?

Oczywiście.

O biznesmenów?

Jak najbardziej.

Dużych?

Dużych.

Z lewicy?

Też.

Z prawej strony?

Tak. Wtedy już mi było wszystko jedno i powiedziałem, że idę na wszystko. Po dwóch tygodniach intensywnych zeznań usłyszałem, że materiał, który przekazałem prokuraturze, nie nadaje się na status świadka koronnego. Zaproponowano mi małego świadka koronnego.

Jak to zmieniało pana sytuację?

Zmieniało o tyle, że świadek koronny nie podlega odpowiedzialności karnej, a mały tak. W moim przypadku nie miało to znaczenia, bo nie mogło być mowy o odpowiedzialności karnej. Moje informacje dotyczyły klientów banku, a nie osób zamieszanych w jakieś przekręty. Wcześniej została im nadana klauzula "ściśle tajne", co po odejściu od statusu świadka koronnego zostało od razu zniesione. Ale to było wciąż niewystarczające dla prokuratorów, którzy po raz kolejny powiedzieli mi: "To mało". Wtedy prokurator Roch powiedział, że mnie uwolnią, jak się wycofam z oświadczenia, że istnieje dokument, który potwierdza całkowita legalność zaksięgowania środków na prywatnym rachunku Marka Dochnala, jeśli chodzi o prywatyzację PHS. Po złożeniu takiego oświadczenia prokuratura uchyliła mi areszt. Nie sąd. Prokuratura.

Skłamał pan?

Musiałem. Miałem już dość. Ale ten dokument za chwilę się pojawi w aktach sprawy i zdemoluje linię prokuratorskiego oskarżenia.

Jak się zakończyła współpraca z CBA? To prawda, że miał pan dostać 200 tys. euro?

Było wiadomo, że dla CBA potwierdzeniem wiarygodności moich słów będzie dokumentacja bankowa, która czarno na białym pokazywała kto dla kogo i za ile doprowadził do takiego, a nie innego wyniku przetargu.

Chodziło o korupcję przy przetargu i dostawie taboru kolejowego dla Metra Warszawskiego?

Tak. Bez tych dokumentów wszystkie moje rewelacje były palcem na wodzie pisane, chociaż nazwiska, daty i sumy robiły wrażenie. Udokumentowanie wszystkiego było możliwe, ale kosztowało. CBA wiedziało, że za te dokumenty muszę zapłacić ściśle określoną kwotę pieniędzy. Co prawda na tym etapie współpracy nie było jeszcze o tym mowy, ale w kontekście wszystkich rozmów było oczywiste, że oni to skompensują. Dokumenty dotarły w listopadzie lub grudniu 2008 roku do Polski.

Pan zapłacił?

Nie dostałbym tych dokumentów, gdyby pieniądze nie zostały wyłożone na stół. Już po wyjściu z aresztu, jak Kamiński został katapultowany z fotela, dowiedziałem się, że wszystkie moje dawne ustalenia, które poczyniłem z CBA uzyskały aprobatę nowego szefa Pawła Wojtunika. Na spotkaniach z nową ekipą postawiłem sprawę na ostrzu noża – najpierw uregulujcie zobowiązania, potem zobaczymy. Usłyszałem, że są mi w stanie zapłacić 20 tys. zł. Odmówiłem i na tym się rozmowy z CBA skończyły.

Śmierć matki, zdrada najbliższego przyjaciela, więzienie, przecieki do mediów, gruźlica…

Zupełnie idiotyczna historia. Współwięzień mnie zaraził. Kolejna forma wywierania presji.

Czuje się pan ograny?

Dałem się wmanewrować w sytuację bez wyjścia, starając się ugrać swoje. Pozwoliłem się ograć w grze prowadzonej równolegle przez prokuraturę, wymiar sprawiedliwości i ABW.

A WSI?

Odniosę się do sytuacji z roku 1999, kiedy zostałem poproszony przez słynną "Anię z Zielonego Wzgórza", czyli panią redaktor Annę Marszałek, która pracowała wtedy w dzienniku "Rzeczpospolita," o zajęcie stanowiska wobec materiału, który przygotowuje na mój temat. Wtedy Anna Marszałek, mimo że w banku Coutts przepracowałem raptem rok, posiadała wszystkie informacje na temat mojej przeszłości, mojej aktualnej pozycji, moich wcześniejszych działań biznesowych w Polsce i poza Polską. Stwierdziła, że to będzie absolutny artykuł bomba i że go za chwilę opublikuje. Materiał nigdy nie został opublikowany. Kto wpłynął na bardzo popularną w owym czasie panią redaktor? Już wtedy musiałem być pod specjalnym nadzorem służb.

Nie wcześniej? Medialna wersja pana życiorysu mówi, że był pan zwerbowany przez służby za czasów PRL-u i to dzięki tym relacjom zrobił pan karierę w Niemczech i Szwajcarii. Generalnie był pan cały czas prowadzony przez służby.

Ta wersja nie znajduje nawet śladowego poparcia w dokumentacji Instytutu Pamięci Narodowej.

Przecież mógł pan pracować dla wywiadu niemieckiego lub radzieckiego. Konia z rzędem temu, kto znajdzie dzisiaj pańskie akta w Niemczech lub Rosji.

Do pewnego czasu miałem swoje korzenie tylko w Polsce. Wszystko jest udokumentowane. Na każdy element swojego życiorysu zawodowego, za granicą także, mam wiarygodne dokumenty. Nie zamierzam nikomu udowadniać, że nie jestem wielbłądem.

Wyklucza pan całkowicie wpływ służb na swoje życie?

Jeżeli chodzi o moją karierę zawodową, to w 100 proc. wykluczam. Natomiast nie mogę wykluczyć, że od pewnego momentu byłem w zainteresowaniu służb. Nigdy nie miałem świadomego ani nieświadomego kontaktu ze służbami. Wyjątkiem jest tutaj mecenas Kuciński. Najpierw jednak udowodnijmy, że Kuciński był agentem.

Wystarczy, że był tajnym współpracownikiem. A pana ojciec i historia pana wyjazdu za granicę w trakcie odsiadywania wyroku za morderstwo?

Wiem z akt IPN mojego ojca, że poświadczył, że syn wyjeżdża za granicę i wróci. Nie wróciłem.

Pański ojciec miał wysoką pozycję w PRL-u, jego poświadczenie ważyło…

Powiedzmy uczciwie, że mój ojciec jako dyplomata wyjechał w latach 60. na placówkę do Pragi, składał raporty do tzw. wydziału białego wywiadu, tak jak robił to chociażby Andrzej Olechowski. Te kontakty mojego ojca pozostały. Nawet wtedy gdy byłem w Szwajcarii, mój ojciec wypisywał jakieś farmazony na ten temat. Jest też notatka w jego aktach o bezużytecznym materiale i zakończeniu współpracy.

A pana dawny bliski współpracownik Sławomir Kempa? Analogiczny życiorys do pańskiego. Wyjechał do Szwajcarii przed stanem wojennym, zmienił obywatelstwo i został bankierem. Pracowaliście razem w Coutts i EFG. O Kempie głośno zrobiło się w 2004 roku, gdy do prasy trafiła służbowa notatka, z której wynikało, że jako pracownik banku Coutts prał pieniądze z łapówek dla polskich polityków i funkcjonariuszy tajnych służb. Potem wraz z Bogusławem Bagsikiem i Meirem Brandwaimanem, oficerem Mossadu, prowadził spółkę CENG…

Poznałem Kempę w Zurychu. Mieszkaliśmy obok siebie, nasze dzieci chodziły do tej samej szkoły. Kempa pracował w informatyce, ale nic mu nie wychodziło i ciągle narzekał. W pewnym momencie musiałem się pożegnać w banku z Polakiem, który robił ordynarne przekręty, z których jednym jest właśnie Metro Warszawskie. Potrzebowałem osoby zaufanej. Zaproponowałem tę pracę Kempie. Z tego co wiem, albo jego ojciec, albo wujek był wysokim rangą funkcjonariuszem SB. Nie przykładałem do tego specjalnej wagi. Kempa trafił niestety na kilka osób z pogranicza przekrętu i kryminału. Jedną z takich był facet, który zaproponował mu sprzedanie unikalnego dzieła Chagala. Wtedy Kempa dostał telefon z ABW i został poproszony o spotkanie w Polsce. Do spotkania doszło pod nadzorem jednego ze współpracowników Kucińskiego, który tylko patrzył, czy Kempę skują czy nie. Krótko potem pokazała się ta informacja w prasie na temat Kempy i jego kont polityków.

Myśli pan, że Kempa pracował dla służb?
Może. Powiem panu rzecz ciekawą, bo to jest pytanie dużo głębsze. Otóż dlaczego na przykład zaczęła u mnie pracować pani Małgorzata Sałustowicz? Poszukiwałem asystentki, która zna się świetnie na pracy biurowej, zna język polski, angielski, niemiecki i jest na tyle pojętna, że do prostych operacji bankowych się nada. Pani Sałustowicz zgłosiła się do nas, dając do zrozumienia, że jest siostrzenicą znanego adwokata w Krakowie, który to adwokat ma świetnych klientów i na pewno pomoże. Tak się złożyło, że tym adwokatem był pan Zbigniew Ćwiąkalski. Po 2-3 miesiącach pani Małgorzata umówiła mnie z wujkiem w Krakowie. Spotkaliśmy się, przedstawiłem mu, czego oczekujemy i co oferujemy. Zaproponowałem mu współpracę o charakterze finansowym. Pan Ćwiąkalski był bardzo zainteresowany i przyjął propozycję. Nie wróciłem do tematu, bo zwyczajnie nie miałem czasu.

Ćwiąkalski był na liście Vogla?

Chciałbym panu coś wyjaśnić. Otóż "lista Vogla" to lista moich kontaktów. To jest książka adresowa, która z różnych powodów obejmuje także ludzi, którzy byli klientami banku.
Ale idźmy dalej. Przykład kolejnej "przypadkowej" osoby w moim otoczeniu. Łukasz Galuba, zanim został asystentem Kempy, był kelnerem w  jednym ze znanych lokali gastronomicznych w Zurychu. Śmieszne? Był strasznie zainteresowany karierą w banku i przedstawiał atut. Jego wujkiem jest generał Stanisław Koziej, wtedy wiceminister w MON, dziś szef Biura Bezpieczeństwa Narodowego. Według Galuby miało to umożliwić "dojście" do biznesu obsługującego przemysł zbrojeniowy. Czas zweryfikował koncept i niestety samego Galubę.
Z jednym wyjątkiem. Miałem spotkanie z dawnym ministrem obrony narodowej, dziś piastującym wyższe stanowisko państwowe. Poznałem tego pana na prywatnym spotkaniu w jego biurze poselskim i przekazałem mu informacje dotyczące podejrzeń korupcyjnego procederu w stoczni marynarki wojennej…

Chodzi o Bronisława Komorowskiego? Był na "liście Vogla"?

Jeszcze raz panu powtarzam, że to była książka adresowa. Proszę nie wyciągać zbyt pochopnych wniosków.

Ale był na liście czy nie?

Był.

To czyim kasjerem pan w końcu był lewicy, prawicy czy środka?

Nie byłem kasjerem. Byłem człowiekiem odpowiedzialnym za rachunki ludzi, którzy dysponowali poważnymi pieniędzmi. Natomiast jak one były procentowo rozłożone pomiędzy prawicę, lewicę czy środek, to można by długo dyskutować. Żadna z tych osób nie dorobiłaby się bez zaplecza zarówno politycznego, jak i niestety tzw. służb.

A pamięta pan taką sytuację z 1992 roku, gdy jeden z pańskich poprzedników udzielił wywiadu "Gazecie Bankowej", opowiadając właśnie o swoich klientach…?

To był Thomas Hürlimann, który udzielając wywiadu, na pytanie, co to w ogóle jest ten private banking, odpowiedział: to jest instytucja, która służy ludziom o profilu… I tu padły nazwiska.

Kulczyk, Guzowaty, Krauze…

Tak. Natomiast nie miało to nic wspólnego z listą jego klientów. Ale implikacje prasowe były oczywiste: facet wywalił nazwiska klientów. Więc pan Thomas się musiał pożegnać z pracą.

Na ile pan wyceniał portfel swoich klientów?

Skromnie…

No ile?

Około pół miliarda dolarów.

To skromnie?

Wie pan… Do czego to przymierzamy? Do pana rachunku bankowego? To bardzo dużo. Natomiast jeżeli zaczniemy to porównywać do magnatów finansowych na Zachodzie Europy, w Rosji czy Japonii, no to co to jest?

Skromne te konta lewicy…

Niektórzy mówią tak: miał sześciocyfrowy rachunek w banku Coutts. Co to znaczy? 100 000 czy 999 999? Różnica znacząca, ale tak naprawdę to są pojęcia względne. W Polsce rynek generujący poważne pieniądze jest bardzo młody, bo ma tradycję, powiedzmy, 20-30 lat. W Szwajcarii ten rynek ma tradycję 300 lat. No to z czym się porównujemy?

Zaczynam rozumieć, dlaczego tak pusto na tych rozprawach Dochnala z pana udziałem.

No wie pan, Rejtana tam nikt nie będzie odgrywał.

Nie chodzi o Rejtana…

Ale o czym my mówimy? O jakiejś durnej sprawie gospodarczej? Co to za sensacja? Niech mi pan powie. Żadna.

No ale kim jest dzisiaj Kwaśniewski? Albo SLD? Pan już jest nieatrakcyjny, panie Vogel. Po prostu.

Całe szczęście.

Został pan wyciśnięty jak cytryna. Służby mają co chciały. Przede wszystkim listę…

Nie słyszałem, żeby ktokolwiek z mojej listy adresowej miał jakieś kłopoty. Poza tym czas ucieka. Sporo rzeczy się pozmieniało. Ludzie, którzy byli u mnie na liście w pierwszej dziesiątce, którzy byli moimi klientami, nagle z niej powypadali, stracili swoje znaczenie. Też już są nieatrakcyjni.

Takich szwajcarskich bankierów, czy jak kto woli kasjerów, tylko że jeszcze atrakcyjnych, ilu dzisiaj w Polsce urzęduje?

Powiem panu zupełnie uczciwie. Po tym, co się wydarzyło ze mną, każdy przyjazd pracownika banku ze Szwajcarii do Polski jest traktowany jako potencjalny casus Vogla. Każdy jest przekonany, że prędzej czy później zostanie aresztowany, wsadzony do więzienia i będzie siedział tak długo, aż pęknie i opowie wszystko o swoich klientach.

Chce pan przez to powiedzieć, że nie ma ani jednego?

Tego nie powiem, ale sytuacja wygląda dramatycznie inaczej.

Są tak samo inwigilowani jak pan?

Na pewno.

A co się stało z klientami, których pan miał?

Większość odeszła.

Odeszli od pana, ale gdzieś musieli ulokować swoje pieniądze.

Oczywiście, że tak. Ale Szwajcaria straciła rynek. Naprawdę. Nie do zera, ale myślę, że jakieś 80 proc.

Myśli pan, że pana dawni klienci sprowadzili swoje fortuny z powrotem do Polski? Private banking po polsku?

Leszek Czarnecki próbował zrobić ze swojego Noble Banku coś na wzór prawdziwej bankowości szwajcarskiej, ale to ma niewiele wspólnego z prawdziwymi usługami tego typu. Przede wszystkim dlatego, że regulacje prawne w Polsce nie pozwalają na prowadzenie takiej działalności. Krótko mówiąc, jeśli pan położy milion dolarów w Szwajcarii, w szwajcarskim banku, to zysk tego jest oprocentowany w wysokości 35 proc. Taki pan płaci podatek od zysku. W związku z tym prywatny bank szwajcarski mówi tak: twoje pieniądze są poza naszym rachunkiem. My je trzymamy powierniczo dla ciebie, a ulokowane są na przykład w naszym oddziale w Jersey, czyli tam, gdzie się nie płaci podatku od zysków. W Polsce jest to niemożliwe. Tutaj private banking to jest czerwony dywanik przed okienkiem i wygodny fotelik w zaciszu gabinetu.

Był pan kiedyś wziętym bankierem, obracał pan forsą najgrubszych ryb w tym kraju. A dzisiaj? Co z tego zostało? Kim pan teraz jest, panie Vogel?

Przykładem człowieka, który pokazał, że ciężką pracą, niezależnie jaką się miało przeszłość, można osiągnąć bardzo wiele. Jestem kolejnym przykładem, który potwierdza tezę polskiej mentalności: jeśli ci się powiodło, to musiałeś ukraść. W tym wszystkim jestem bogatszy o całą masę doświadczeń i jak mawiają Szwajcarzy – wierzę, że młyny sprawiedliwości mielą powoli, ale skutecznie. Jestem przekonany, że prędzej czy później bolesną porażką dla wielu osób okaże się to, że Peter Vogel nie miał nic wspólnego z jakimś przekrętem.

Pan zdaje sobie sprawę, że ogromna część Polaków czytających to wyznanie przewraca się właśnie ze śmiechu?

Ale co ja takim ludziom mogę zaproponować? Spotkanie i wielogodzinną rozmowę z pokazywaniem dokumentów? Co mnie to obchodzi? Są ludzie, którzy się przewracają ze śmiechu, ale są też i tacy, i ja o tym wiem, którzy z pełnym szacunkiem i szczerością kiwają głową, przytakując moim słowom. Więc ci, którzy przyjęli do wiadomości moje słowa, są w stanie z dystansem popatrzeć na to wszystko i powiedzieć: no właśnie, tak jest. Dla tych ludzi ja mam sporo szacunku i z takimi ludźmi się liczę. Obok tych zaś, którzy się przewracają ze śmiechu, przechodzę obojętnie. Nie drgnie mi powieka.

AUTOR:
Wojciech Surmacz

Treści dostarcza Gazeta Bankowa

Oceń ten artykuł: