Zostać zegarmistrzem

Zostać zegarmistrzem

[30.06.2014] Wielu pasjonatom nie trzeba tłumaczyć czym charakteryzuje się szkoła imienia Alfreda Helwiga w Glashuette. Wielu z nich uważa, że jest to numer jeden w Europie, inni twierdzą, że ciężko to sprawdzić przez hermetyczną specyfikę tejże uczelni.

Moje doświadczenie ze szkołą imienia Alfreda Helwiga w Glashuette – legendarną placówką cały czas uczącą zawodu.

Jestem młodym entuzjastą zegarków, który swoją przygodę z tymi małymi dziełami sztuki zaczął w wieku 8 lat. W tej chwili (rok 2014 przyp. redakcji) mam 21 lat i w kwietniu 2013 zostałem zaproszony na egzaminy do legendarnej szkoły Alfreda Helwiga w Glashuette. Wielu pasjonatom nie trzeba tłumaczyć czym charakteryzuje się ta placówka. Wielu z nich uważa, że jest to numer jeden w Europie, inni twierdzą, że ciężko to sprawdzić przez hermetyczną specyfikę tejże uczelni. W moim krótkim, poniższym tekście chciałbym wypunktować co należy zrobić, by owe zaproszenie uzyskać i rozpocząć naukę w tym niemalże mitycznym i legendarnym miejscu. Niestety, moja historia na razie nie zakończyła się sukcesem, natomiast, pragnę wystosować apel do młodych polskich twórców, pasjonatów, stylistów, artystów, inżynierów, aby rozważyli opcje studiowania, tego wręcz mistrzowskiego kierunku. W Polsce istnieje duży potencjał, aby rynek zegarmistrzowski prężnie działał i zajmował się nie tylko naprawianiem, ale również tworzeniem.

Do szkoły krok po kroku

Jako pierwsze, należy wystosować maila, w którym przedstawimy chęć uczestniczenia w programie. Najlepiej zrobić to w okolicach września lub nawet sierpnia. Dzięki temu mamy też czas na ogarnięcie materiału do przygotowania, który ze strony szkoły otrzymamy.

W moim przypadku pierwszym wyzwaniem na drodze przygotowania do egzaminów były: praca, praktyka i doświadczenie. Szkoła współpracuje z Swatch Group, więc skontaktowałem się z serwisem SG w Warszawie. Oczywiście zostałem również polecony, przez mojego pracodawcę. Rozpocząłem 1,5 tygodniową praktykę w serwisie, przy której nauczyłem się nazewnictwa i obsługi maszyn, z którymi mogłem mieć do czynienia na egzaminie. Oczywiście sam wcześniej czytałem Podwapińskiego, Daniellsa i wielu innych ekspertów. Dużo w domu ćwiczyłem na budzikach i radzieckich siedemnastkach (17 kamieni).

Następnym elementem był język. W tej chwili program jest tylko w języku niemieckim. Niestety, to właśnie z powodu nie zaliczenia tego etapu, nie dostałem się do szkoły. Często wymagany jest udokumentowany poziom B2, ale to też może nie wystarczyć.

W okolicach stycznia, najlepiej jest wysłać, bądź zawieść wszystkie dokumenty, ładnie oprawione do Szkoły. Ja zrobiłem to osobiście, rozmawiając przy okazji z jednym z nauczycieli. W mojej teczce znalazły się:

– CV i list motywacyjny – oczywiście w języku niemieckim
– listy polecające – przetłumaczone przez tłumacza przysięgłego
– matura i świadectwo ukończenia liceum – przetłumaczone przez tłumacza przysięgłego
– certyfikaty językowe

Na początku marca dostałem pięknie zapakowany list, niczym z Hogwartu z zaproszeniem na egzaminy, które zaplanowano na dzień 6 kwietnia. Z tego co wiem z rozmów, to na egzaminy zapraszanych jest około 80 osób.

Egzamin zaczynał się o 06:30, co już wydawało mi się pewnego rodzaju sprawdzianem. Zostałem zaproszony do sali konferencyjnej, po drodze obejrzałem prace dyplomowe uczniów. W sali było 12 podobnych do mnie – kandydatów do szkoły, oraz  4 mistrzów.

Egzamin w praktyce

Mistrzowie przedstawili nam kolejne elementy egzaminu. Było on podzielony na 5 części. Pierwszy etap polegał na pracy pisemnej. Oczywiście była ona po niemiecku, trwała około 40 minut. Pierwsze podane zadania miały formę pytań zamkniętych. Mogły nawet wydawać się trochę śmieszne – przykładowo: "Kto napisał Fausta? a) Mozart b) Betthoven c) Einstein d) Goethe". Następne były proste rachunki z fizyki, takie jak: wyliczenie prędkości i pracy. Kolejne obliczenia dotyczyły funkcji kwadratowych i procentów. Moim zdaniem, ten etap był najprostszy z wszystkich.

W drugim etapie sprawdzane były umiejętności posługiwania się narzędziami zegarmistrzowskimi i lupą. Usiedliśmy przy stołach, dostając mechanizm (na moje oko była to eta 2824-2, ale z innym wychwytem, możliwe, że co-axial, albo jakaś modyfikacja Glashuette Original). Mieliśmy uważnie przypatrzeć się, co i jak robi to mistrz, a następnie powtórzyć tę czynność. Było to niezwykle stresujące ze względu na obecność przynajmniej 3 par oczu. Nie do końca udała mnie się ta czynność, natomiast dalszy niewielki krok z uśmiechem na twarzy pokazał mi egzaminator. Kolejna czynność była o wiele prostsza i polegała na wykręceniu i wkręceniu śrubek na płytce niesamowicie małego damskiego mechanizmu.

Kolejny etap odbywał się na sali obróbki. Dostaliśmy kawałek drucika, wraz z rysunkiem technicznym, który prezentował logotyp firmy Glashuette Original. Mieliśmy 3 sztuki różnych szczypiec i z ich pomocą wykonywaliśmy dany nam znak. Dokładnie mówiąc należało tak wygiąć materiał, aby uzyskać idealne logo, takich rozmiarów i kształtów jak na rysunku technicznym. Całość miała być wykonana z jednego kawałka drucika. Nie było możliwości jego ucięcia. Na to zadanie mieliśmy 30 minut. Niestety nikomu nie udało się go dokończyć. Każdy z uczestników, w tym także i ja, zatrzymał się przy kończeniu litery G.

Po trzech etapach nastąpiła krótka przerwa, z drożdżówkami, ciastami, kawą i herbatą. Wtedy miałem czas porozmawiać ze zdającymi, których można byłoby podzielić na elegancko ubranych pasjonatów z Omegami na rękach, oraz zakapturzonych nastolatków, którzy robili wrażenie, że zostali tu odgórnie przydzieleni w ramach jakiegoś programu zawodowego (możliwe też, że byli to mieszkańcy Glashuette)

Po przerwie ponownie zaproszono nas do sali obróbki, gdzie dostaliśmy kolejny rysunek techniczny. Tym razem otrzymaliśmy pilniki, imadło i kawałek metalowego walca, długości około 5 cm i średnicy 2 cm. Zadanie polegało na zrobieniu w połowie materiału, idealnej kosteczki. Na to zadanie otrzymaliśmy, aż dwie godziny. W międzyczasie komisja zapraszała nas na rozmowy kwalifikacyjne. Wielu z kandydatów skończyło zadanie wcześniej, ja zostałem do samego końca poprawiając pracę i porównując ją z innymi. Mój obiekt zgadzał się z wymiarami podanymi na rysunku technicznym. Gdy je wzajemnie porównywaliśmy to wszystkim wyszły niemalże identyczne prace. Tylko jedna kostka mocno wyróżniała się od pozostałych prac – zdający wykończył powierzchnie równymi szlifami pilnika, co w efekcie przypominało pasy genewskie dobrego mechanizmu.

W trakcie rozmów kwalifikacyjnych obecni byli nauczyciele, oraz dyrektor manufaktury Glashuette Original. Rozmowa wyglądała tak samo jak rozmowa o pracę. W moim przypadku zastrzeżenia były co do nieznajomości specjalistycznego nazewnictwa. W trakcie rozmowy, członkowie Komisji poinformowali mnie, że moja znajomość języka jest niewystarczająca. Polecali mi zamieszkać w Niemczech i tu rozmawiać w ich języku. Stwierdzili, że po roku takiej praktyki mogą pomyśleć o przyjęciu mojej osoby. Na tym zakończył się mój egzamin.

Liczy się PASJA

Od razu po egzaminie zamieszkałem w Berlinie. Uczyłem się dalej niemieckiego, co pochłaniało bardzo dużo pieniędzy. Po pewnym czasie zadecydowałem wrócić do Polski i skończyć przynajmniej studia pierwszego stopnia. Jeszcze długo utrzymywałem kontakt z Glashuette. Dzisiaj wiem, że było warto i zostałem tam na egzaminie zapamiętany. Niemcy są bardzo zasadniczy i rygorystyczni, natomiast to mocno procentuje, zwłaszcza w tym biznesie. Teraz wiem, że nie trzeba wiele wysiłku, aby tam studiować. Jeszcze nie zdecydowałem, czy będę próbował jeszcze raz. Myślę momentami o projekcie otwartym przez A.Lange&Sohne, mającym jeszcze bardziej indywidualny charakter. W przypadku wszystkich tych programów, wiadomo jedno, to co dla nich najbardziej się liczy to przede wszystkim PASJA.

Wojciech Pastyrczyk
specjalnie dla portalu Zegarki i Pasja

Treści dostarcza odCzasu doCzasu.pl
www.e-zegarki.info.pl

Oceń ten artykuł: