Labirynt bondowskiego świata

Labirynt bondowskiego świata

[31.10.2012] "Skyfall" jest filmowym zaprzeczeniem ulubionej receptury Jamesa Bonda. 007 zawsze zamawiał wstrząśnięte, nie mieszane, Sam Mendes wyraźnie woli mieszane, nie wstrząśnięte.

"Skyfall" tu, "Skyfall" tam, wszędzie "Skyfall". Od paru tygodni gdzie nie spojrzę, to zewsząd atakuje mnie James Bond, zazwyczaj przyozdobiony nieodłączną facjatą Daniela Craiga, zawsze z jego złowieszczym, pełnym niewesołych przemyśleń o przyszłości spojrzeniem w kamerę. Ten cyrk jest oczywiście częścią rytuału powtarzającego się co parę lat przy premierze każdej nowej odsłony przygód brytyjskiego agenta, a serwisy filmowe nie byłyby serwisami filmowymi, gdyby na tym hypie nie korzystały.

W KMF-ie postanowiliśmy jednak pójść nieco pod prąd i zaoferować wam dość nietypowe spojrzenie na film w reżyserii Sama Mendesa. Otóż – podobnie jak przy okazji „Bitwy pod Wiedniem” – zamiast recenzji zdecydowaliśmy się przedstawić wam dyskusję na temat nowego filmu. W tym przypadku, jako że opinie moje i Motodufa o "Skyfall" nieco się od siebie różnią, będzie to polemika dwóch różnych punktów widzenia.

Ostrzegamy też, że z uwagi na pojawiające się w sposób nieunikniony spoilery (nie da się porządnie dyskutować o tym filmie, nie umieszczając ich), poniższa rozmowa jest przeznaczona raczej tylko dla oczu tych, którzy film już widzieli.

Labirynt bondowskiego świata

Grzegorz Fortuna / Motoduf: "Skyfall" jest filmowym zaprzeczeniem ulubionej receptury Jamesa Bonda. 007 zawsze zamawiał wstrząśnięte, nie mieszane, Sam Mendes wyraźnie woli mieszane, nie wstrząśnięte. Najnowsza odsłona serii o przygodach agenta Jej Królewskiej Mości to próba swoistego wymieszania (lub – jak kto woli – pogodzenia) starego Bonda z nowym, sprawnego podrywacza i hazardzisty z człowiekiem z krwi i kości, który przeżywa rozmaite dylematy i boryka się z ułomnością własnego ciała. Jeśli przyjmiemy, że "Casino Royale" traktowało poprzednie części cyklu jak niechlubne epizody, których nie chciało wpisać do swojego szpiegowskiego CV, "Skyfall" nie jest już tak kategoryczne – nie ucieka od dawnej legendy i stara się ją połączyć z nowym wizerunkiem w jeden spójny film. Tylko czy taka mieszanina ma w ogóle rację bytu?

Jerzy Babarowski / Rodia: Masz rację, Grzegorzu. Jak dla mnie "Skyfall" mimowolnie, jakby z boku, unaocznia absurdalne wymagania, przed jakimi będzie się stawiać kolejnych reżyserów bondowskiego cyklu. Lawirowanie w tej skomplikowanej pajęczynie legendy agenta 007, jego wizerunków i przeobrażeń, którym podlegał na przestrzeni ostatnich pięćdziesięciu lat tak, żeby do tej legendy jeszcze wprowadzić coś nowego, żeby scenariusz trzymał się kupy i żeby to wszystko się nie rozleciało w drobny mak – moim skromnym zdaniem – graniczy z cudem i przypomina spacer po bardzo cienkiej linie bez siatki zabezpieczającej. Scenarzyści Mendesa wyprawiają cuda wianki, byle jakoś tylko wyjść z zadania z twarzą. Czy im się to udaje? Jak najbardziej tak!

GF: Właśnie! Wcześniej nieco prowokacyjnie pytałem, czy taka mieszanina ma rację bytu, ale po seansie wiem, że ma, choć ciągle nie chce mi się wierzyć, że Mendesowi się to wszystko udało. "Skyfall" łączy dwa różne porządki w sposób niezwykle spójny i płynny. Choć poszczególne sceny utrzymane są w zupełnie różnych tonacjach – od bardzo poważnej do prawie komediowej – nie czuje się żadnych zgrzytów, które przeszkadzałyby w oglądaniu. Nakręcenie filmu, który umiejętnie wygrywałby taki kontrast, jest wielką sztuką i trzeba pamiętać, że nawet Christopher Nolan się na podobnym połączeniu wyłożył przy okazji ostatniej części trylogii o Batmanie. Nowy Bond jest pod tym względem bardzo udany.

JB: Problem w tym, że "Skyfall" wyjątkowo głęboko miesza w mitologii i statusie postaci Bonda i mam wrażenie, że nie do końca wychodzi z tego zadania obronną ręką.

GF: To dość skomplikowana i problematyczna kwestia. "Casino Royale" zrobiło kilka lat temu to, co zrobić musiało – odcięło się od niewidzialnych samochodów, lodowych zamków i przeszczepów DNA, którymi raczyły nas filmy z Piercem Brosnanem. Zerwało jednocześnie pewną tradycję, do której "Skyfall" stara się (po części) wrócić. I choć najnowszy Bond sam w sobie jest znakomitym filmem, to przyznam, że mam pewien problem z określeniem jego statusu w tym cyklu.

JB: Właśnie o to mi chodziło, gdy mówiłem o balansowaniu na linie. Ale spróbujmy przeanalizować sytuację.

O co w ogóle w "Skyfall" chodzi?

JB: Od "Dr No" aż do "Casino Royale" seria o przygodach Bonda egzystowała sobie spokojnie w swojej dryfującej linii czasowej, rzucając agentem 007 po całym globie, podsuwając mu coraz to kolejne potyczki, kolejne wybuchy, kolejnych złoczyńców i kolejne dziewczyny – i o wszystkich tych rzeczach (nie licząc paru wyjątków) do czasu kolejnego filmu zapominał. Każdy film o Bondzie stanowił zamkniętą całość. Gdy nadszedł Brosnan, konieczna była zmiana i – jak wiemy – dokonało jej "Casino Royale". Ale oprócz zmiany wizerunku agenta 007 dokonano tam jeszcze jednej zasadniczej rzeczy: cofnięto czas tak, że realia serii nadal poszły do przodu, ale Bond powrócił do statusu świeżego narybka w MI6, który dopiero co zdobył trzeci numerek w swojej nazwie kodowej – "Casino…" jest więc rebootem. "Quantum of Solace" dalej poszło tym tropem, nie zmieniając wiele… I nagle przychodzi nasz "Skyfall", który całą sytuację – jak wspomniałeś na początku – miesza. I to miesza potężnie.

GF: To jest swego rodzaju ewenement – reboot, który próbuje połączyć się z dawnymi filmami, jakby za nimi nagle zatęsknił. W – nazwijmy to tak umownie – "starej serii" były co prawda różne próby poważniejszego podejścia do tematu, jak choćby niesławne "W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości" czy dwa epizody z Timothym Daltonem. Nigdy jednak nie odcięto się od poprzedników w tak stanowczy sposób, jak w wypadku "Casino Royale". I teraz, kiedy "Skyfall" znowu wraca do motywów znanych z klasycznych Bondów, można poczuć się skonfundowanym, bo choć takie połączenie ogląda się znakomicie, to jednak trudno określić, o co twórcom dokładnie chodziło.

Czy od teraz fabuły nowych Bondów znowu będą stanowić jedynie niepołączone ze sobą zapisy poszczególnych misji? Czy powróci lżejsza forma, pozbawiona psychologicznych naleciałości? I co zrobią twórcy serii, kiedy Daniel Craig będzie już za stary na granie 007? Wszystkie te problemy można by rozwiązać za pomocą fanowskiej teorii, według której James Bond i jego numer to – podobnie jak Q czy M – jedynie pseudonimy przechodzące z jednego agenta na drugiego. Ale "Skyfall" się od tego pomysłu stanowczo odcina…

JB: Generalnie nie jest łatwo, Grzegorzu, nie jest łatwo, ale spróbujmy to jakoś poukładać. Na początku nowego filmu Bond ginie, po czym powraca do żywych. Oczywiście nie jest to przypadkowe, tym bardziej, że motyw rezurekcji i powrotu do życia stale przewija się przez ten film. Bond, który zostaje wskrzeszony, nie jest tym z początku filmu – jest tym „starym”, „tradycyjnym”. I od tego momentu coraz bardziej będzie się upodabniać do swego klasycznego wcielenia. Nieprzypadkowo w pierwszym ujęciu, gdy go widzimy, namiętnie kocha się z jakąś laską… "Skyfall" również kończy się tak, że od jego zakończenia może się zacząć jakikolwiek z Bondów pre-Craigowych. Scena jest odpowiednio ustawiona, a seria powróciła na stare tory – Bond Craiga "dogonił" swych starszych braci. Można więc uznać, że "Skyfall" jest takim punktem "sklejki" pomiędzy filmami z Craigiem i całą wcześniejszą legendą agenta 007.

Jest tylko jeden problem. Bo obaj zauważyliśmy, że "Skyfall" nie jest konsekwentne w "przywracaniu" agenta 007 do jego oryginalnej postaci, prawda?

GF: To prawda. Mendes z jednej strony wraca do pewnych motywów i rekwizytów, które stanowiły swego rodzaju wyznaczniki dawnych Bondów (drinki, dziewczyny na jedną noc, klasyczny Aston Martin), a z drugiej stara się je zrewidować i dostosować do nowej konwencji. Q nie daje już więc Bondowi wybuchającego długopisu, a jedynie spersonalizowany pistolet i zwykły nadajnik radiowy, komentując zgryźliwie, że w efekciarskie gadżety jego wydział się już nie bawi, a kobiety Bonda wydają się być o wiele bardziej zakorzenione w fabule, niż można by się  spodziewać.

Zadajmy sobie jednak inne pytanie – czy to rzeczywiście jest niekonsekwencja? Czy "Skyfall" rzeczywiście próbuje przywrócić Bonda klasycznego, czy może raczej chce stworzyć jakiegoś zupełnie nowego, zlepionego po części z tamtych dwóch?

JB: Sądzę, że to drugie – Mendes postanowił zrobić chyba najlepsze co mógł i pod pewnymi względami pociągnął dalej styl Bondów "Craigowych", a pod innymi skierował serię w klasyczne rejony. Zdaje się mówić do przyszłych kontynuatorów przygód brytyjskiego agenta – „dobrze, misie, przywracam wam dawnego, klasycznego Bonda ze wstrząśniętym nie zmieszanym, tabunami kobiet u stóp, ale to nie jest ten Bond, którego pamiętacie. To Bond zniszczony przez życie i brutalny; Bond płaczący i z traumami z dzieciństwa; Bond, który już nie jest tak sprawny jak kiedyś, który czasem nie trafi do celu i nie doskoczy na następny gzyms. I na pewno nie będzie walczyć z łysolami głaszczącymi białe persy na kolanach”. I spoko – decyzja jak najbardziej słuszna i, jak mówię, pewnie najlepsza z możliwych.

Problem w tym, że "Skyfall" nie jest wystarczająco przejrzyste w tym, co robi – z jednej strony mamy w nim sceny, które jakby uwalniają Bonda od jego dotychczasowego dziedzictwa (zniszczenie wysłużonego Aston Martina i jego rodzinnego domu, oblanie testów sprawnościowych i ogólny wizerunek agenta), z drugiej to, co powiedziałeś (no i ta nieszczęsna czarnoskóra Moneypenny w ostatniej scenie) kieruje go w starą stronę. O co mi chodzi – to wszystko jest strasznie nieprzejrzyste i bełkotliwe. Jeśli Mendes tak bardzo chciał przywrócić Bonda do jego klasyczności, mógł to zrobić jedynie na poziomie symboliki, tekstów, delikatnych nawiązań, a resztę zostawić w spokoju. Tymczasem w "Skyfall" ingeruje to w stroną fabularną – Mendes najpierw go zabija i przywraca do życia, potem niszczy mu klasycznego Astona, a na koniec daje czarnoskórą Moneypenny. Eeeee?

GF: Wydaje mi się, że to trzeba w takim razie potraktować nieco inaczej. Trochę tak, jakby producenci mówili: "Słuchajcie, wiemy, że stare Bondy miały w sobie sporo kiczu, ale nie były przecież takie złe. Więc wzięliśmy z nich to, co najlepsze i wrzuciliśmy do nowego filmu, uprzednio nieco to modyfikując". I wtedy można by uznać "Casino Royale" za reboot, a "Skyfall" za kolejny film w zupełnie nowej serii, który z dziedzictwa legendy w jakiś sposób korzysta, ale nie cytuje dawnych motywów, tylko twórczo je parafrazuje.

JB: Ok, przyznaję, że rozjaśniłeś mi nieco zamiary Mendesa i wszystko wydaje się spójne, choć na pierwszy rzut oka – sprzeczne. Sprawę można chyba ostatecznie zamknąć w jednym zdaniu: nowy Bond zewnętrznie – mniej lub bardziej – będzie swoim klasycznym wcieleniem, ale wewnętrznie nadal pozostanie tym z "Casino Royale". Faktycznie jest to – tak jak mówisz – ewenement: reboot, który jednocześnie rimejkuje to, co restartuje…

Bond i Batman braćmi w wierze

GF: No ale właśnie – nowe perspektywy, nowi-starzy bohaterowie, nowe, bardziej rozbudowane charaktery. Jak Ci się podobał wątek relacji głównego bohatera z M? I jak odebrałeś Raula Silvę?

JB: Ogólnie rzecz biorąc, bardzo spodobał mi się kierunek, w jakim poszedł Mendes. Relacja Bonda z M jeszcze nigdy nie była tak intymna i tak kluczowa dla obu tych postaci – miałem wrażenie, że ona jest dla niego takim surogatem matki. Raul Silva jako psychopatyczny biseksualny morderca, zafiksowany na punkcie zemsty również był wspaniały – scena jego debiutu na ekranie to chyba najlepszy moment całego filmu, choć w dużej mierze to zasługa mistrzowskiego oka operatora Rogera Deakinsa, który cały "Skyfall" obdarzył wspaniałą, wyrazistą oprawą wizualną.

GF: O tak, tu się po prostu nie można nie zgodzić. Zdjęcia – w połączeniu ze scenografią – to mistrzostwo świata. W recenzjach często przewija się opinia, że najlepsza jest część rozgrywająca się w Szanghaju, ale mnie chyba najbardziej zmiotła Szkocja – szczególnie na końcu, kiedy ma się wrażenie, że cały ekran spowity jest ogniem, pośród którego widać jedynie sylwetki bohaterów.

JB: Szkocja była super – zwłaszcza ujęcie otwierające – ale ja jednak muszę przyznać palmę pierwszeństwa Szanghajowi. Scena walki Bonda z płatnym mordercą Silvy… no coś pięknego. A wracając do postaci czarnego charakteru – Javier Bardem jest w swojej roli przerażający, ostatnim razem tak się go bałem, gdy grał Antona Chigurha w „To nie jest kraj dla starych ludzi” Coenów. Ale rozmawiając o jego postaci nie możemy nie poruszyć kwestii, która w tym momencie pojawia się w sposób nieodwołalny – podobieństw czarnego charakteru, jak i całego filmu Mendesa, do „Mrocznego Rycerza” Christophera Nolana!

GF: Wiedziałem, że prędzej czy później do tego dojdziemy i cóż… po części się zgadzam. Może nie w kwestii całego filmu, ale w kwestii postaci Silvy na pewno. To jest w pewnym sensie bondowska odpowiedź na Jokera, jakkolwiek dziwnie by takie określenie nie zabrzmiało i Mendes się do tej inspiracji przyznaje – Silva, podobnie jak Joker, ma wszystko zaplanowane i jest w stanie wybrnąć z każdej sytuacji, jest okaleczony fizycznie i psychicznie itd. Mendes wprowadził jednak element, który bardzo mi tu pasował, a który nie został tak dobrze zaznaczony w "Mrocznym rycerzu". Silva jest mianowicie lustrem, w którym odbijają się główni bohaterowie, swoistym moralnym papierkiem lakmusowym, wprowadzającym pierwiastek niepewności do świata utartych wartości. To dzięki niemu M może się przez chwilę wydawać bezduszną suką i to głównie w kontakcie z nim jej postać się w pewnym sensie odsłania.

JB: Przecież cel Jokera w „Mrocznym rycerzu” był identyczny, Grzegorzu! Różnica między tymi bohaterami tkwi w tym, że zmiana naszego postrzegania moralnego statusu pozytywnych postaci Nolana odbywała się za pośrednictwem tego, co Joker robił na ekranie i to jego czyny wprowadzały chaos; w przypadku "Skyfall" pozytywnych bohaterów filmu możemy jedynie obwiniać o upadek Silvy i o nic więcej – i jeśli zapytasz mnie, to na moją wyobraźnię o wiele żywiej oddziałuje wizja Nolana niż Mendesa. Zresztą podobieństwa między tymi filmami można mnożyć, np. cała środkowa sekwencja "Skyfall", gdy Silva wydostaje się z więzienia, jest jakby kropka w kropkę przeniesiona z „Rycerza”.

GF: Ja jednak wolę wizję Mendesa. Po pierwsze dlatego, że Mendes jest o wiele lepszym reżyserem, a po drugie – i chyba ważniejsze – bo to pogłębienie postaci nie ma w sobie ani grama nachalności. Nikt tu nie raczy widza patetycznymi tyradami, bo nie są one potrzebne. Silva odsłania widzowi przede wszystkim M. I nie chodzi o to, że zmienia jej działania. Po prostu mamy możliwość zajrzeć w psychikę bohaterki, która do tej pory była jedynie postacią drugoplanową i stanowiła swoisty dodatek. Tutaj M wychodzi prawie że na pierwszy plan właśnie dzięki temu, że pojawia się Silva. A to wzbogaca też jej matczyno-synowską relację z Bondem.

JB: Ok, skoro już przy Nolanie jesteśmy – to dobry moment, żebym się wyżalił, co mi się najbardziej w „Skyfall” nie podobało. Otóż najbardziej nie podobały mi się scenariuszowe nielogiczności i gatunkowe uproszczenia, od których roi się ten film. Nielogiczności zostawmy, bo mimo że są, to tak bardzo nie przeszkadzają. Przejdźmy do drugiego problemu, który zdaje się być największą bolączką tego filmu. Możesz mi wyjaśnić, Grzegorzu, co w filmie tak dojrzałym, tak silnie stawiającym na psychologizację postaci i złożoność relacji między bohaterami, obdarzonym tak potężnym aktorstwem i wspaniałym warsztatem i tak odważnie czerpiącym z kina artystycznego robią zagrywki wzięte z najtańszych akcyjniaków? Możesz mi powiedzieć, dlaczego Mendes się bawi w schematyczne sztuczki, zabawy w kotka i myszkę, takie jak przedłużanie momentu naciśnięcia za spust tylko po to, żeby główny zły/główny dobry miał szansę usunąć się z linii ognia i żeby obaj mogli się ganiać przez następną połowę filmu i żeby nakręcić emocjonujący finał? Moim zdaniem tego typu wytarte zagrywki nie powinny znajdować miejsca w obrazie, który tak bardzo stylizuje się na bycie czymś ambitniejszym. W "Casino Royale" było to zrobione wzorowo, bo historia była tak zbudowana, że każdy ruch któregokolwiek z bohaterów był doskonale uzasadniony scenariuszowo. Tutaj już tak nie jest.

GF: Nie przesadzajmy z tym kinem artystycznym – pogłębienie psychologii bohaterów nie robi od razu ze "Skyfall" arthouse’u. A przecież nie ma tu scen w stylu "niech pan poczeka, panie Bond, wyjawię panu cały mój złowieszczy plan, a pan się w międzyczasie bez trudu uwolni". Silva najpierw nie zabija Bonda, bo go potrzebuje, a potem go nie zabija, bo… w zasadzie nic do niego nie ma. Chce się zemścić na M, nie na 007, więc zostawia go swoim ludziom. Z kolei główny bohater – w scenie, do której pijesz, bo rozumiem, że chodzi o opublikowany już przed premierą klip z drabinką – najpierw nie trafia, a potem obrywa po głowie pociągiem. Czy mógłby w międzyczasie strzelić? Pewnie tak. Ale nie jest to przecież scena jawnie umowna, tylko pewien gatunkowy anachronizm, który napędza dalszą fabułę. W "Mrocznym rycerzu", który uderzał w o wiele poważniejszą tonację, a którego bronisz, jest przecież jeszcze bardziej niedorzeczny moment – kiedy Batman omija Jokera i się wywraca, zamiast skosić go motorem.

JB: Ależ przecież w "Rycerzu" właśnie o to chodzi, że Joker nie dba o swoje życie i stanowi zagrożenie do końca filmu tylko dlatego, że to bohaterowie sami decydują o tym, żeby go nie zabijać. Jest to właśnie idealny sposób ominięcia tych gatunkowych anachronizmów, o których wspominasz – zarówno zręczny jak i szczery wobec historii. Tymczasem w „Skyfall” to, co się dzieje jest jednak – mniej lub bardziej – narzucone charakterystycznymi dla gatunku uproszczeniami, które wymagają takich, a nie innych rzeczy. I o ile nowego Bonda arthousem z pewnością nazwać nie można, to po filmie, który celuje jednak w pewien stopień mroku i realizmu oczekuję, że z takich anachronizmów wyrośnie. "Skyfall" jeszcze nie wyrósł i dlatego u mnie traci.

GF: Ale "Mroczny rycerz" też nie wyrósł! Tylko że kompletnie zbaczamy z tematu, więc odeślę zainteresowanych głupotkami u Nolana do świetnego artykułu Duxa i przechodzę do rzeczy.

Jaki tak naprawdę jest "Skyfall"?

GF: Pewnego rodzaju gatunkowe anachronizmy są niemal nie do uniknięcia, kiedy chce się zrobić dobre widowisko. Jeżeli są duże – wkurzają; jeżeli są niewielkie – można przymknąć na nie oko, tym bardziej w przypadku filmu należącego do serii, która swego czasu na fabularnych głupotach się opierała. Mi w "Skyfall" nie przeszkadzały, szczerze mówiąc nawet nie zwróciłem na nie specjalnej uwagi, bo tak wiele jest w tym filmie dobrego – świetne aktorstwo, subtelnie zaznaczone tło psychologiczne i rewelacyjna oprawa audiowizualna. No a poza tym naprawdę lubię dawnego Bonda, dla którego o wiele mniej realistyczne zagrywki były na porządku dziennym.

JB: Widzisz, gdybyśmy polemizowali na temat jednego z kolorowych, efekciarskich, happy-go-lucky odcinków z Brosnanem, to tego rodzaju uproszczenia by mi w ogóle nie przeszkadzały (choć pewnie i tak bym obniżał za nie ocenę, z czystej przekory). Ale – raz jeszcze powtórzę – dyskutujemy o filmie, który stylizuje się na bycie czymś poważnym, na coś, gdzie stawka, o którą toczy się gra, jest wysoka i na coś, co widzowi komentuje – wprost, na twarz i bez pardonu – stan współczesnego świata, a przynajmniej jego „szpiegowskiego” oblicza. Płacę – wymagam. Tym bardziej, że „Casino Royale” udowodniło, że możemy mieć widowisko, w którym nie ma uproszczeń, nie ma głupot, w którym wszystko ma sens; które mimo swej kategorii wiekowej jest poważne, brutalne, z napięciem sięgającym sufitu i przy którego oglądaniu czujemy pot i krew Bonda spływające nam po twarzy.

GF: Co do komentarza na temat współczesności – jeśli dobrze pamiętam, to był jeden tekst, padający z ust M, która mówiła, że tęskni za Zimną Wojną. I nie traktowałbym tego jako komentarza na temat współczesnej pracy szpiega (bo – umówmy się – Bond nigdy nie miał za wiele wspólnego z prawdziwą szpiegowską robotą), a na temat ideologii, którą kiedyś ta seria ze sobą niosła. To raczej subtelny ukłon w stroną widzów, którzy pamiętają, jak Bond walczył ze Złym Wschodem w imię Dobrego Zachodu, odniesienie do filmów z Connerym, wrzucone zresztą jako żart. Dlatego też nie podchodzę do "Skyfall" surowo, bo nie traktuję go aż tak poważnie.

JB: Faktycznie, Grzegorzu, nie patrzyłem tak wcześniej na tę scenę. Choć biorąc pod uwagę jej kontekst oraz to, co się dzieje na ekranie i wiersz Tennysona, który M tam recytuje, wciąż daleki jestem od rozpatrywania jej jako żartu. Ale może nie zanudzajmy już czytelników naszym głupim sporem, Grzegorzu, bo przecież obu nam się ten film podobał i obaj go polecamy, prawda?

GF: Jak najbardziej prawda. „Skyfall” to dla mnie fantastyczne, sprawiające masę radości połączenie dwóch dość odmiennych bondowskich "prądów", które okazują się tworzyć razem świetne kino. I – podobnie jak Ty – wszystkim je serdecznie polecam! Szczerze mówiąc, zastanawiam się nawet, czy to nie jest najlepszy Bond ever.

JB: Rzeczywiście, Sam Mendes dokonał karkołomnego wyczynu – z sukcesem pociągnął przygody agenta 007 dalej w nasze czasy, pozostając wiernym nastrojowi, jakie przybrały one sześć lat temu i jednocześnie przywrócił Jamesowi Bondowi jego pierwotny, klasyczny status szarmanckiego uwodziciela ze szklaneczką wstrząśniętej, nie zmieszanej. Wcale niełatwe zadanie, if you ask me. Tak więc obydwaj serdecznie polecamy „Skyfall”! Tylko ty trochę bardziej, a ja trochę mniej.

Treści dostarcza : www.film.org.pl

Oceń ten artykuł: